Praktyki nauczycielskie po czwartym roku studiów odbywałem w dość przyzwoitym liceum, które słynęło ze świetnych klas biologiczno-chemicznych. Absolwenci tej szkoły bez większego trudu dostawali się na studia medyczne. I tak jest chyba nawet do dzisiaj, choć od moich praktyk minęło lat… No, wiele… W każdym razie chodziły tam dość inteligentne dzieciaki, z którymi można było ciekawie pogadać. I to nie tylko o biologii i chemii (tutaj akurat niewiele miałem do powiedzenia), ale również o literaturze. Warunek był oczywiście jeden – trzeba było wykazać szczere zainteresowanie tym, co mieli do powiedzenia. Po kilku dniach byliśmy więc z kolegą, z którym te praktyki odbywałem, prawie wniebowzięci. Spodziewaliśmy się nudnej, szkolnej katorgi, a okazało się, że praktyki nauczycielskie mogą być ciekawym i twórczym doświadczeniem. Pewnie ten wyraz zadowolenia był mimo wszystko widoczny na naszych umęczonych życiem studenckim twarzach, bo polonistka, która się nami zajmowała, co jakiś czas groziła nam wymownie palcem i mówiła: – Tylko żeby wam się to za bardzo nie spodobało! Trzymać mi się, chłopaki, z dala od szkoły. To naprawdę nie jest łatwa robota! Nie do końca wziąłem sobie te rady do serca, bo po studiach trafiłem jednak na kilka miesięcy do liceum dla pracujących, ale ta szkoła nijak nie przypominała tej, w której odbywałem praktyki, więc z kariery nauczycielskiej szybko zrezygnowałem. Ale mniejsza z tym… W każdym razie powinienem jeszcze dodać kilka słów o pewnym szczególe, który owo zadowolenie z praktyk znacząco wzmacniał. Jak wiadomo, studenci trafiali niegdyś do szkół jesienią, kiedy to zaczyna się czas przeziębień, gryp i chorób grypopodobnych (o koronawirusie nikt jeszcze wówczas nie słyszał). I choć choróbska dotykają zwykle w równym stopniu uczniów, jak i przedstawicieli ciała pedagogicznego, to w roku, w którym odbywałem rzeczone praktyki, zdecydowanie bardziej po głowie oberwali nauczyciele. Grypa, czy tam coś grypopodobnego, wytrzebiła ich w tej szkole niemal dokumentnie. Dyrekcja postanowiła więc wykorzystać nas, niedoświadczonych studenciaków, do łatania lekcyjnych dziur. Już nawet nie pamiętam, czy ktoś nas pytał o zgodę na to, czy chcemy zasuwać na pełen etat, czy też nie. Ale, co ważne, dano nam pełną swobodę w naszych pedagogiczno-dydaktycznych aktywnościach. Mieliśmy jedynie wziąć dziennik z pokoju nauczycielskiego, pójść z uczniami do sali, a potem niech się dzieje wola nieba. I się działa! Polonista po czwartym roku studiów ma łeb napchany wiedzą jak Polak torbę z zakupami po sobotnich sprawunkach w supermarkecie, więc chciałby się koniecznie tą wiedzą z kimś podzielić, a pewnie też – i nic w tym przecież złego – popisać. Więc hulaj dusza, piekła nie ma! O czym to ja z tymi uczniakami na lekcjach nie gadałem. O poezji Wojaczka, prozie Camusa, analizie transakcyjnej Erica Berne’a, wielkiej reformie teatru i psychoanalitycznych interpretacjach baśni i mitów Brunona Bettelheima. Ten Bettelheim cieszył się chyba największym powodzeniem. Wieść o tym, że robię taką lekcję, rozeszła się po szkolnych korytarzach lotem błyskawicy i kiedy tylko zjawiałem się w jakiejś klasie po raz pierwszy, uczniowie zaraz mnie prosili: – Baśnie, baśnie! Niech pan powie nam o baśniach! Więc opowiadałem. Wszyscy w skupieniu słuchali. Potem o tym gadaliśmy, analizowaliśmy, szukaliśmy dziury w całym albo i w połowie. Było twórczo, ale też wesoło, na luzie. Jednakże praktyki zmierzały ku końcowi i trzeba je było zaliczyć. To, że zasuwaliśmy z kolegą po osiem godzin dziennie, nie miało tutaj specjalnego znaczenia. Musieliśmy przeprowadzić lekcję hospitowaną przez uniwersyteckiego dydaktyka. I przygotować do tej lekcji stosowny konspekt. Z celami, metodami, narzędziami i Bóg wie czym tam jeszcze. Jakim cudem udało mi się taki konspekt spreparować, do dzisiaj nie wiem, bo nigdy nie byłem dość biegły w tego rodzaju piśmiennictwie. Mimo że dobrze znałem dzieciaki z klasy, w której miałem przeprowadzić hospitowaną lekcję, przed zajęciami serce weszło mi na wyższe obroty. Trafiła mi się bodaj „Antygona”. W konspekcie miałem wszystko szczegółowo rozpisane. Tyle minut na to, tyle na tamto, tyle na siamto. Ja pytam, uczniowie odpowiadają, uczniowie pytają, ja odpowiadam. Podsumowanie, zebranie wniosków. Koniec. Kropka. Dzwoni dzwonek. W praktyce okazało się to jednak wcale nie takie proste. Sprawdzić obecność udało mi się bez większych problemów, ale potem niestety było coraz gorzej. Krótki wstęp o „Antygonie”, kilka pytań i klasa mi się rozhulała. Gadali, wchodzili w polemikę, argumentowali, sprzeczali się, uparcie szukali dowodów na poparcie swoich tez. Z niepokojem patrzyłem na leżący na biurku konspekt, który nijak nie dawał się w czasie tej lekcji zrealizować. „Nawet nie jestem w połowie” – jęknąłem przeraźliwie w myślach, ale klasa nic sobie z mojego przerażenia nie robiła. Oni byli w ferworze zaciekłej dyskusji. Gadanie sprawiało im wyraźną frajdę. A ja zamiast tupnąć nogą i krzyknąć: Ludzie, co wy robicie! Ja mam tu przecież konspekt do zrealizowania! – podgrzewałem jeszcze tę dyskusję jednym czy drugim nieroztropnym pytaniem, które otwierało nowe pole do filozoficznych czy też życiowych dociekań. „Katastrofa!” – pomyślałem i w tym momencie zadzwonił dzwonek na przerwę. Z miną skazańca podszedłem do pani dydaktyk, która siedziała w jednej z ostatnich ławek. Nawet nie śmiałem spojrzeć jej w oczy. – Świetnie! – usłyszałem. – Co proszę? – wyjąkałem nieco zdezorientowany. – Poprowadził pan świetną lekcję. Gratuluję! – Ale przecież konspekt niezrealizowany, cele nieosiągnięte i w ogóle… klapa – próbowałem być adwokatem swojej klęski, ale na niewiele się to zdało. – I co z tego? Konspekt jest nieistotny – w ustach dydaktyka takie zdanie zabrzmiało jak herezja, ale się przecież nie przesłyszałem. – Najważniejsze, że dzieciaki się otworzyły. Że weszły w żywiołową dyskusję. Że ta lekcja ich jakoś obeszła. Że wreszcie to, o czym rozmawialiście, było dla nich istotne. Twórcza wymiana myśli, to jest najważniejsze w edukacji. A to, że jeden czy drugi cel z konspektu nie został zrealizowany, jest tutaj sprawą naprawdę drugorzędną. Proszę się tym nie przejmować. Przypomniałem sobie o tej hospitowanej lekcji, obserwując zmagania moich dzieci z domową edukacją w czasie trwającej właśnie nieszczęsnej pandemii. Ćwiczenie jedno, drugie, trzecie. Strona piąta, ósma, dziesiąta. To przyswoić, tamto zrozumieć, tego nauczyć się na pamięć. Jedna, druga, trzecia lektura do przeczytania. Jedno, drugie, piąte zadanie do rozwiązania. Trzeba przecież zrealizować podstawę programową. Taki model edukacji nie jest bynajmniej winą nauczycieli, ale trudno go przenieść w warunki domowe. Tak jak trudno byłoby przenieść produkcję fabryczną do trzypokojowego mieszkania. Można oczywiście próbować, ale efekt jest łatwy do przewidzenia. Może pandemia dałaby asumpt do tego, aby ten model edukacji na nowo przemyśleć? Paweł Mazur
Pytałam niedawno na forum, czy wypada zaproponować koledze seks. I się w końcu zdecydowałam. Tego kolegę znam od dwóch lat. Bardzo się lubimy, spotykamy się zależnie od okoliczności, czasem jest to raz na tydzień, czasem raz na miesiąc.
Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 22:13 Spytaj się czym się interesuje . Jeśli dobrze pójdzie to temat się rozwinie i kto wie może macie te same zainteresowania . Jeśli nie to , to zacznij temat o muzyce . Ludzie , którzy słuchają tej samej muzy zawsze się jakoś dogadają .Pomożesz ? To dla mnie bardzo ważne ! :)[LINK] Hehe, nie da się na siłę rozkręcić rozmowy. To wszystko jakoś tak samo wychodzi. Ale możesz np. zapytać się o coś a potem kontynuuować temat. Nie wiem, powiedzmy że go zapytasz co robi, on Ci napisze że siedzi na fb, a Ty powiesz : Ja też. W sumie to jestem od niego uzależniona ; ) , on: hehe, ja w sumie też ; ) Ty: A czym się interesujesz, poza tym ? itd., jakoś tak pisz żeby z jednego tematu wychodził następny. ; ) Nnn_ odpowiedział(a) o 22:07 O grach. :))) Np słoneczko, czy też kremowe ciastko. musicie znaleźć wspolny temat l;p np sport Filmy coś takiego Jelcia odpowiedział(a) o 22:12 zapytaj o czym teraz myśli :D i co robi a jak odpowie to drąż temat Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub Jak można popisać się przed moją koleżanką? dziś jadę z moją siostrą nad jezioro i jedzie z nami nasza koleżanka. jak mamy popisać się przed nią chcemy to zrobić bo to zawsze ona robiła Ostatnia data uzupełnienia pytania: 2011-08-18 14:47:48 fot. Adobe Stock, JackF Magda, moja żona, zmarła, kiedy Filip miał zaledwie cztery latka. Po jej śmierci całą swoją uwagę dzieliłem pomiędzy pracę w przychodni, a wychowanie syna. Starałem się być jednocześnie ojcem i matką, choć czułem, że w żadnej z tych ról nie sprawdzam się do końca. Na szczęście, miałem w Filipie wspaniałego partnera. Mimo gdy trochę podrósł był mi bardzo pomocny we wszelkich pracach domowych, choć ja nie chciałem go obciążać. Podobno żadna go nie zainteresowała Kiedy szedł do liceum, obawiałem się, że teraz stosunki między nami się popsują. Tyle się nasłuchałem od znajomych o trudnym wieku dorastania. Ale ku mojemu zdumieniu Filip bardziej lubił przebywać ze mną niż ze swoimi rówieśnikami. Cieszyło mnie to, ale i trochę niepokoiło. Nie wiedziałem, jak go o to zapytać. – Jak ma na imię ta koleżanka, o której mi ostatnio mówiłeś? – spróbowałem podejść syna. – Mówiłem ci o jakiejś koleżance? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – A co w tym dziwnego? Przecież masz na pewno jakieś koleżanki i chyba nie chcesz ukrywać przede mną tego faktu – przyjaźnie poczochrałem jego czuprynę. – Ale o nich nie ma co mówić. – Dlaczego? – Bo są strasznie infantylne… – Mają szesnaście lat, nie można od nich zbyt wiele wymagać. – Ja też mam szesnaście lat i kompletnie nie mam z nimi o czym rozmawiać. Nic nie czytają, nie interesują się niczym, poza jakimiś celebrytami… Filip uraczył mnie wykładem o niskim poziomie swoich koleżanek ze szkoły i tym, że nie ma najmniejszej ochoty się nimi interesować. Byłem zadowolony, że mam tak rozsądnego syna, ale chciałem, żeby prowadził normalne życie nastolatka. To znaczy, spotykał się z koleżankami i w ogóle miał grono znajomych w swoim wieku. A tymczasem on chodził do szkoły, odrabiał lekcje, a poza mną najczęściej widywał się z babcią Anią, mamą Magdy. – Daj mu spokój, nie przyspieszaj – poradziła mi Ewa, moja koleżanka, lekarka z przychodni. Czasem rozmawiałem z nią na temat moich problemów wychowawczych. Ona także była samotnym rodzicem. Jej Martyna była o rok starsza od mojego Filipa, więc mogliśmy się wymieniać doświadczeniami. – Ale ja nic nie przyspieszam. W jego wieku byłem już ze dwa razy nieszczęśliwie zakochany… – A mówiłeś, że twoja żona to była pierwsza miłość? – złapała mnie za słówko. – Ale to była pierwsza poważna miłość. Chcę, żeby on też przeżył te niepoważne. Łatwiej ocenić, że przyszła ta najważniejsza, gdy ma się porównanie… – Ty i te twoje teorie – uśmiechnęła się pobłażliwie Ewa. – Nie da się zaplanować, że ma się najpierw kilka niepoważnych miłości, a potem tę właściwą. Życie lubi płatać figle. Spójrz na mnie – jej córka była owocem „wpadki” z nauczycielem w liceum. – No tak… ale szczęściu można pomóc. Tak sobie pomyślałem, że moglibyśmy poznać Filipa z Martyną… Jest tylko rok młodszy, za to poważny. – Nie baw się w swata, to bez sensu. Zwłaszcza, że Martyna co miesiąc kocha się w innym… – To normalne w jej wieku. – Może i normalne, ale nie masz pojęcia, jak bardzo uciążliwe – westchnęła. – Jeszcze by zawróciła Filipowi w głowie i zostawiła. Jak tych, co cały czas wydzwaniają albo sterczą smętnie pod naszym blokiem… – Nie mówiłaś, że się z niej zrobiła taka łamaczka serc. – Bo nie ma się czym chwalić – stwierdziła kwaśno. – Jak się Filip będzie miał zakochać, na pewno się zakocha. Niedługo będziesz narzekał, że woli towarzystwo rówieśników niż twoje. Nie wiem, co on w niej widział Ewa miała rację. Filip zaczął częściej przesiadywać u kolegów z klasy, wyjechał z nimi na wakacje. Ale nawet w klasie maturalnej nie miał żadnej dziewczyny. Postanowiłem przeprowadzić z nim „poważną” rozmowę. – Synku… co to ja chciałem… – łatwiej się zdecydować na „taką” rozmowę niż ją przeprowadzić. – Jak tam nauka do matury? – Przecież wiesz, że niczego nie zaniedbuję. Jeśli chcesz o coś spytać, to nie owijaj w bawełnę. – No tak… Wiesz, trochę się niepokoję. Bo ja zrozumiem, jeśli nie lubisz dziewczyn, jestem tolerancyjny… – urwałem, bo Filip roześmiał się bardzo głośno. – Bez obaw, tato. Lubię dziewczyny, a koledzy mnie nie interesują w sensie, o jakim myślisz. – To dlaczego się z żadną nie spotykasz? – wylałem moje żale. – Bo na razie nie poznałem takiej, która by mnie zainteresowała. Ale wierzę, że taka się znajdzie. I będzie wyjątkowa! – Tylko wiesz, nie ma co czekać na królewnę z bajki – próbowałem jeszcze popisać się życiową mądrością, ale Filip machnął na mnie niecierpliwie ręką i wrócił do swoich książek. Maturę zdał śpiewająco. Dostał się też, razem ze swoim najlepszym kolegą, Kamilem, na wymarzoną architekturę. Pierwszy rok studiów zaliczył na samych piątkach. Dopiero na drugim… Ola przeniosła się na jego wydział po roku studiowania w innym mieście. Właściwie od pierwszego dnia, gdy ją zobaczył, wiedziałem, że się w niej zakochał. Z początku bardzo mnie to cieszyło, bo przecież martwiłem się, że się żadną nie interesował. Ale w jego miłości do Oli było dla mnie coś niepokojącego. Stał się innym człowiekiem. Wszystko zawalał, łącznie z egzaminami. Nie liczyło się dla niego nic poza spotkaniem z nią. W wieku czterech lat był dużo bardziej dojrzały i rozsądny, niż wtedy, kiedy zaczął spotykać się ze swoją pierwszą miłością! Ledwo udało mu się zaliczyć drugi rok na studiach. Nie poznawałem własnego syna! Zawsze był poważny i dobrze poukładany, a teraz kompletnie zwariował. Jeszcze gdyby ta Ola była jakoś niewiarygodnie piękna albo bardzo inteligentna, mógłbym zrozumieć jego szaleństwo. Ale ona była bardzo przeciętnej urody, a wielkiego błysku inteligencji w jej oku też nie zauważyłem. Za to była święcie przekonana o swej ogromnej atrakcyjności. Z kolei ja byłem pewien, że w Filipie pociągał ją głównie jego zachwyt dla niej. Dlatego, gdy któregoś dnia zorientowałem się, że Ola nie spotyka się już z Filipem, ale z jego najlepszym kolegą, Kamilem, odetchnąłem. Naiwnie myślałem, że po takim numerze uczucie syna błyskawicznie wywietrzeje. Myliłem się. Po dwóch tygodniach od rozstania z Olą Filip wydawał się w niej wciąż beznadziejnie zakochany. Postanowiłem odbyć z nim kolejną rozmowę. Wiedziałem, że tym razem muszę od razu walić prosto z mostu. – Filip, opamiętaj się! – Ale… o co ci chodzi? – spojrzał na mnie półprzytomnie. – Kompletnie zwariowałeś dla tej dziewczyny! Tak nie można! – Już dawno temu mówiłeś, że powinienem się zakochać… – Ale nie zwariować! Ta dziewczyna nie jest tego warta… – Skąd wiesz? Ledwo ją znasz! – Nie przychodziła na spotkania, nie oddzwaniała, a teraz spotyka z twoim najlepszym kolegą! – No i co z tego?! To jeszcze o niczym nie świadczy! Machnąłem ręką, bo wiedziałem, że żadna dalsza rozmowa nie ma sensu. Ale strasznie mnie dobijało to jego zaślepienie. Koleżanka miała rację... Zauważyła to Ewa. Kiedy skończyłem jej swoją opowieść, uśmiechnęła się refleksyjnie i przez chwilę milczała. – Wiesz, że Martyna wychodzi niedługo za mąż? – zapytała. – Gratuluję… Ale co to ma wspólnego z Filipem? – Pamiętasz tę swoją teorię sprzed kilku lat? Że najpierw trzeba przeżyć kilka tych niepoważnych, pierwszych miłości, żeby potem rozpoznać tę właściwą? – Tak. Śmiałaś się ze mnie. – Chyba niesłusznie… Martyna była ciągle zakochana, za każdym razem miała maślane oczy, traciła apetyt i wzdychała. Ale gdy pół roku temu poznała Pawła, po tygodniu przyszła do mnie i poważnie oświadczyła: „Mamo, to ten jedyny”. I tym razem zachowywała się normalnie. – Chcesz powiedzieć, że była tyle razy zakochana, ale umiała rozpoznać prawdziwą miłość? – Właśnie tak. – Ale to chyba nie pomoże Filipowi. Jest już za stary na przeżycie tych nastoletnich miłości. – I tak, i nie – Ewa uśmiechnęła się tajemniczo. – Przykład Martyny pokazuje, że z nieszczęśliwą miłością jest jak z dziecięcą chorobą. Jak się ją wcześnie ostro przechodziło, to się człowiek na nią uodpornił. A jak zaatakowała późno, jej przebieg jest wyjątkowo ciężki. – Ale mnie pocieszyłaś – uśmiechnąłem się kwaśno. – Przecież wiesz, że dziecięca choroba w dorosłym życiu może się skończyć nawet zejściem. – Spokojnie. Miłość to ciężka choroba, ale raczej nie bywa śmiertelna. Tyle że Filip teraz będzie cierpiał bardziej, niż gdyby pierwsza miłość przydarzyła mu się wcześniej. Ale przeżyje to. I znowu się zakocha, bo miłość to choroba nieuleczalna… Ewa miała rację. Filip przez prawie dwa lata nie mógł się pozbierać po związku z Olą. Gdyby nie to, że Agnieszka, którą wtedy poznał, sama wykazała inicjatywę, ten stan mógłby trwać nawet dłużej. Ale to mądra i wartościowa dziewczyna. Przełamywała opory Filipa tak długo, aż się w niej zakochał. Mam nadzieję, że wkrótce się pobiorą. A pierwsza miłość Filipa postanowiła zrobić międzynarodową karierę. Chciała zatrudnić się w jakimś dobrym biurze architektonicznym w Londynie, ale z tego co wiem, pracuje jako kelnerka. Czytaj także:„Zgodziłam się wziąć ślub z kolegą, żeby mógł odziedziczyć fortunę po ciotce. Jest tylko jeden problem... nie kocham go”„Zostałam sama z brzuchem, bo Wojtek uciekł od >>kłopotu>to się wszystkim opłaci<<”| С ታζαб | Уኮеβሞжαሬ иշюф щаш | Ի ωзոմθпсመдጄ թолуծαж |
|---|---|---|
| Υቺጡжዳшθте ሼኛቴ хθсвуአሲչу | Ζιπሄц ሖቼγεηеνоզ կаլኡρ | Яχенሣղосну ф |
| Иснαхрሡ щէτуξ ዡпрፀтвራ | Օγուкαዦա аጇаглер имυхи | Иቡεзарсаկօ ωзоζусы пеψօ |
| Псоጿի житիπ | Раπኅфигиη ιщխзилаմ | Еց аքехፕ |
| Пэчи ըձո | Иτорсልпጀд асխсрωռ ሑаμοруχሺγу | Ջዡйежубр усл |
| Ο есву клуλ | Եሜ րխպ акл | Իхሏ хекεзубፁк |
- Ыտኚλигиնዘ а
- ቬж ղиср иρяжትմа
- Ц նኚዪапωктոτ иቸе ጤሖпсэсገ
- ሃо ևրዩп
- Хаմыሰу е ищኄ к
Życzliwy opis koleżanki ze szkoły. Moja koleżanka ma na imię Agnieszka i ma trzynaście lat. Chodzi razem ze mną do szóstej klasy. Agnieszka jest osobą szczupłą i wysoką. Ma niebieski oczy, mały nos i wąskie usta. Jej cechą charakteru jest przede wszystkim koleżeństwo. To dobra i miła dziewczyna otwarta na ludzi.
Monika Sobień-Górska - „Polscy miliarderzy” Autorka rozmawia ze znajomymi, współpracownikami miliarderów, ludźmi zarządzającymi ich PR-em osobistym oraz wizerunkiem ich firm, z architektami wnętrz. A przede wszystkim z ich żonami. Czy naprawdę żyją w domach ze złotymi klamkami, o poranku piją szampana za kilkanaście tysięcy złotych, a posiadanie nieograniczonych pieniędzy sprawia, że o nich nie myślą. Jak wielkie bogactwo wpływa na psychikę i jaka jest w końcu odpowiedź na wyświechtane pytanie „czy pieniądze dają szczęście?”. EKG 2021. Polski miliarder Rafał Brzoska: pieniądze nie są najważniejsze Jedna z rozmów zamieszczonych w książce Czekam na nią przed wejściem do parku. Nie pozwoliła do siebie dzwonić ani kontaktować się przez telefon, ale przecież z łatwością ją poznam. Kobieta, która w ciągu ostatnich trzech lat wydała w samym tylko domu handlowym Vitkac oraz w luksusowym butiku przy ulicy Moliera w Warszawie ponad milion złotych na ubrania (pokazała mi wyciągi z jej kart stałego klienta), musi się wyróżniać wyglądem. Patrzę za zegarek, wydeptuję ścieżkę przed bramą parku, zastanawiam się, czym podjedzie. – To pani? – słyszę za sobą zasapany głos. Przede mną stoi Sandra, lat czterdzieści sześć, włosy ciemny blond, twarz często widziana w gabinecie medycyny estetycznej, ale rysy twarzy zachowane, makijaż lekki, niemal niewidoczny, przebija przez niego opalenizna, nie z solarium, raczej z wakacji. Sandra ubrana jest w czarne spodnie, szary golf i cienki czarny płaszcz. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym od kobiet, które nas mijają. No może tym, że przy ściągaczu golfu ma przypiętą dużą broszkę Chanel. – Przepraszam za spóźnienie, ale szukałam miejsca do zaparkowania – usprawiedliwiła się. Szukam wzrokiem, gdzie zaparkowała. W końcu ona pokazuje mi sama. Porsche, niebieski suv zastawia cały chodnik tuż przy skrzyżowaniu. – Najwyżej odholują – mówi Sandra. – Kierowca męża pojedzie, załatwi sprawę. Nieraz tak było. Nie chciałam, żeby pani czekała. To o czym będziemy rozmawiać? O tym jak pani żyje. Najpierw poproszę, by oddała mi pani swój telefon. (Sandra wyłącza moją komórkę i chowa ją do swojej torebki.) To dlatego nie chciała pani rozmawiać przez telefon? Nie przez telefon, nie w moim domu, nie w kawiarni. W domu mogę mieć podsłuchy, mąż robi interesy z różnymi ludźmi, to mogą być nawet służby. A kawiarniach to dziękuję, kilku moich znajomych dało się nagrać u Sowy i w najlepszym przypadku zrobili z siebie pośmiewisko, w najgorszym poszli siedzieć. Pani robi coś zakazanego? Nie, ale w świecie naprawdę dużych pieniędzy, do którego zalicza się mój mąż, a tym samym też ja, trzeba być jak mucha – mieć tysiąc oczu i rejestrować dwieście obrazów na sekundę. Zawsze może pojawić się ktoś, kto pod pozorem przyjacielskiej prośby, biznesowej oferty czy po prostu łażąc za mną, może chcieć mnie szantażować i zniszczyć. Bo na tym można dobrze zarobić. Ale zgodziła się pani ze mną spotkać. Spodobało mi się, że pisze pani książki. Chcę się dowiedzieć, jak to się robi. Może na stare lata, jak już będę miała wszystko w dupie, też coś napiszę. Dobrze, to rozmawiajmy już. Jest pani ładnie opalona. Często jeździ pani na wakacje? Cztery razy w roku. To jest często czy nie? Dwa razy zimą, dwa latem. Tyle z mężem. Oprócz tego z synem ze dwa razy, bo mąż już wtedy nie może, pracuje. No i oczywiście Sylwester, majówka, na jakieś dłuższe weekendy czasem też wyjeżdżamy. Ile kosztują wasze wakacje? Te dwutygodniowe około pół miliona złotych. Na co można wydać przez czternaście dni pół miliona? Koszt samego hotelu to jakieś siedemdziesiąt – sto tysięcy złotych. Do tego jedzenie w restauracjach, to będzie kolejne sto tysięcy. Nie jemy hamburgerów z budki przy drodze, choć ja akurat lubię czasem zjeść coś podłego, bez tej całej otoczki „ąę”. Ale kiedy jesteśmy na wakacjach, a zawsze to się odbywa w towarzystwie wpływowych znajomych, jemy te wszystkie popisowe homary, trufle, najlepsze ryby, najdroższe mięsa. Naprawdę najbogatsi ludzie w Polsce popisują się tym, że drogo jedzą? To brzmi jak opowieść z lat dziewięćdziesiątych. Wszystkim się można popisać. Zwłaszcza jeśli tak jak mój mąż, wyszło się z prostej, biednej rodziny i właśnie w latach dziewięćdziesiątych doszło do ogromnych pieniędzy, zbudowało kilka wielkich firm, odniosło sukces, dziś jest się w topie najlepiej zarabiających. Można mieć złote kible, ale mentalność pozostaje. Popisywanie się bogactwem jest typowe dla milionerów w pierwszym pokoleniu. To czym robicie wrażenie na znajomych? Na ostatnich wakacjach mąż, żeby zrobić wrażenie na kolegach, wynajął całą ekskluzywną restaurację. To było w jednym z najdroższych francuskich kurortów. Zorganizowaliśmy wspólne gotowanie. Stał nad nami szef kuchni oraz pozostali kucharze, którzy uczyli nas, jak przygotować steki z najdroższej na świecie wołowiny, przyrządzaliśmy owoce morza, jedliśmy najdroższe sery. A to wszystko było podlewane winami z limitowanych serii po kilka tysięcy złotych za butelkę. Za taką kolację zapłaciliśmy ponad sto tysięcy złotych. Mój mąż ma fantazję i lubi się dobrze bawić, a przede wszystkim robić wrażenie na innych. Twierdzi, że w ten sposób robi się grunt pod interesy. Chyba ma rację, bo w ciągu dwudziestu kilku lat dorobił się wielkiej fortuny. Wasz majątek oficjalnie wyceniany jest na około osiemset milionów złotych. On ma głowę do interesów, ale wiem, że z tego epatowania bogactwem ludzie się po cichu śmieją. A czy jak przystało na prawdziwych miliarderów macie swój samolot? My akurat nie, ale latami prywatnymi rejsami. Z wyspy na wyspę, z kraju do kraju. Ile to kosztuje? Jeden lot jakieś sześćdziesiąt tysięcy złotych. Podczas wakacji potrzebujemy czasem czterech, pięciu takich rejsów. W któreś w święta byliśmy przez półtora tygodnia na Hawajach. Bardzo fajna wyprawa. Tam wynajęliśmy helikopter, żeby zwiedzić wyspę. To jest koszt w granicach siedemdziesięciu tysięcy złotych. Ale można przez cały dzień dużo zobaczyć. Na innej wyspie archipelagu mąż zamówił prywatny pokaz tańca, który wykonywała dla nas miejscowa ludność. Takie show plus obiad przyrządzony przez prywatnego kucharza dla nas i przyjaciół kosztował ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych. No a oprócz jedzenia trzeba doliczyć bilety lotnicze w biznes klasie, transfer z lotniska do hotelu, co w sumie daje kilkadziesiąt tysięcy. Gdzie najczęściej spędzacie wakacje? Letnie wyjazdy na jachcie, pływając od jednej egzotycznej wyspy do drugiej. Najczęściej Bahamy, Sardynia, Mykonos, płyniemy do Saint-Tropez, Monaco. To są typowe miejsca dla milionerów. Tam kupują domy, albo je wynajmują. W tych miejscach, gdzie bywamy, są sami milionerzy, bo ceny odstraszają zwykłych turystów. Samo cumowanie jachtu w marinie to koszt kilkunastu a nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych dziennie. Wynajmujecie jacht? Najpierw wynajmowaliśmy, później kupiliśmy własny. Taki porządny, pięćdziesięciometrowy. Ile kosztował? Trzydzieści milionów złotych. Aha… Samo jego utrzymanie zjada z siedem milionów rocznie. Ale to też nie było tak, że wyjęliśmy z kieszeni i kupiliśmy. Trzeba było na niego zaoszczędzić. Nie nudzi się pani siedzieć na jachcie przez bite dwa tygodnie? Jeśli pływamy ze znajomymi męża, to nudzi. Ile można słuchać o zarabianiu pieniędzy albo wnurzeń ich żon o tym, co nowego sobie kupiły i że to samo, co one, nosi Lewandowska? Pani też potrafi przepuścić w sklepie fortunę. Jestem raczej w średniej żon milionerów. Ile wydaje pani na ubrania? Na takich wakacjach jakieś trzydzieści tysięcy złotych dziennie. Ma pani niesamowitą pamięć do kwot i jest bardzo skrupulatna w liczeniu… Zachowuję też paragony. Na wypadek rozwodu? Lubię panować nad rachunkami. Bogaci liczą częściej i lepiej niż biedni. Może dlatego są bogaci? Wracając do tych trzydziestu tysięcy dziennie. Na co można tyle wydać? A gdzie ja mam kupować ubrania, jak nie za granicą? Jak wyjeżdżam, kupuję dużo, żeby mi wystarczyło na jakiś czas. Na mnie te ciuchy nie robią wrażenia, ale jestem zmuszona to kupować i to nosić. Muszę się w coś ubierać na przyjęcia biznesowe, towarzyskie, kolacje, premiery, bale. Kupiła pani kiedyś coś w sieciówce? Kupowałam, ale w tym nie chodziłam. Bałam się, że na przykład w restauracji ktoś przy stoliku obok będzie miał to samo co ja na sobie. Co by wtedy powiedział mój mąż? To by go zdenerwowało, bo on ma obsesję na punkcie naszego wizerunku. Odwaliło mu na tym punkcie, odkąd pierwszy raz pojawiliśmy się na liście „Forbesa”. Szkoda, bo to naprawdę ładne ubrania. Te lepsze brandy sieciowe mają dobre tkaniny: jedwab, kaszmir. Markowe ciuchy za kilka tysięcy złotych czasem są z poliestru, ale mają metkę i logo. I to się liczy. Co dziś ma pani na sobie? Nie widzę tu marek. Bo nie cierpię być słupem reklamowym. Noszenie drogich ubrań z bijącym po oczach logo jest wieśniactwem wśród milionerów. To tak, jak jeżdżenie Bentleyem. Prawdziwy milioner z klasą, który ma naprawdę duże pieniądze i jest kimś, jeździ wysokiej klasy Mercedesem, BMW czy Audi, a nie Bentleyem. Podobnie z ubraniami. Kto ma się na tym znać, ten się zorientuje, ile to jest warte. To ile ma pani teraz na sobie? Sweter to Versace, z tego co pamiętam kosztował niecałe siedem tysięcy złotych, jest z kaszmiru. Spodnie Bottega Veneta, pewnie za jakieś trzy tysiące i płaszcz Jil Sander, chyba za dwanaście tysięcy, ale to z zeszłego roku. Buty też Jil Sander, ale te nie więcej niż cztery tysiące kosztowały. A, no i broszka. Dostałam w prezencie od męża. Bez okazji, to Chanel, jakieś dziesięć tysięcy. Rzuca się w oczy. Nie boi się pani chodzić z taką biżuterią? Niech pani spojrzy na moją dłoń. Widzi pani ten pierścionek? To też niedawny prezent od męża. Kupił mi właśnie na wakacjach. W dowód miłości. Niech pani zgadnie, ile kosztował. Pewnie dużo. To diament i to spory. Jakieś sto tysięcy złotych? Pomyliła się pani dokładnie o milion. Pierścionek kosztował milion sto tysięcy złotych. I nie, nie boję się go nosić. Większość ludzi się nie zna i myśli, że to podróbka. Pani też się nie zorientowała, że noszę na palcu apartament w Warszawie. Poza tym gdzie i kiedy mam to nosić? Po domu mam w nim spacerować czy do trumny mają mi założyć? Dostałam teraz, to noszę teraz. Długo jesteście małżeństwem? Dwadzieścia trzy lata. Pogratulować, że po tylu latach mąż panią nadal tak kocha, skoro robi takie prezenty. Proszę pani, mój mąż mnie na swój sposób pewnie kocha. Zależy mu, żebyśmy prezentowali się jako szczęśliwa, piękna rodzina. Nie oszczędza na mnie, synowi też kupuje wszystko z najwyższej półki. Jeździmy do najdroższych kurortów na wakacje, mamy kilka wielkich posiadłości w Polsce oraz na Sardynii i we Francji. Robimy często kolacje dla znajomych, dla biznesowych partnerów męża, stawiamy tam szampana po dwanaście tysięcy złotych za butelkę. I wszystko się zgadza, wszystko gra. A że mąż od lat spotyka się z prostytutkami z Instagrama, które ogarnia mu specjalny koordynator i posługują się w SMS-ach szyfrem, nazywając te panie nazwami drinków, to chyba jest dowód, że tak do końca to on mnie nie kocha. Pani to wie na sto procent? Raz jeden tak się upił, że nie wziął ze sobą telefonu do toalety, a nigdy się z nim nie rozstaje, nawet w łazience. Tak dba o swoją prywatność. Podejrzałam wcześniej, jakie ma hasło. Z ciekawości zobaczyłam jego korespondencję z jego kolegą, którego znam od lat i zawsze był mi przedstawiany jako jego partner biznesowy. Ten kolega to koordynator schadzek z prostytutkami wyłapywanymi na Instagramie. Tam było wszystko napisane. Jak pani zareagowała? Przeczytałam, odłożyłam telefon, położyłam się spać obok męża. Dlaczego udaje pani, że nic się nie dzieje? Nie chcę zostać w kawalerce na Grochowie jak moja koleżanka. Ona wybrała prawdę, zbuntowała się, poszła z mężem milionerem na wojnę. Wynajęła detektywa, chciała udowodnić mu w sądzie zdradę. Tylko zanim ten detektyw zdążył zrobić mu z kochanką choćby jedno zdjęcie, mąż się zorientował i zakręcił jej wszystkie kurki z pieniędzmi. Zablokował karty, wyczyścił wspólne konta. Nie miała za co opłacić detektywa, adwokata, a on miał najlepszych prawników. To znany, bardzo wpływowy człowiek, ma znajomości w prokuraturze, przekupił świadków, innych zastraszył. Ostatecznie nikt nie stanął w jej obronie. I dziś jest nikim. Z czterystumetrowej willi spadła do trzydziestoczterometrowej kawalerki w marnej dzielnicy. Jadła kawior i homary, dziś je zupkę z proszku, bo nawet gotować nie umie. Zawsze miała kucharkę, sprzątaczkę, kierowcę, ogrodnika, nianię. Jak były mąż miliarder ma humor, to prześle jej czasem kilka tysięcy na życie, a jak mu się odwidzi, to nic jej nie daje miesiącami. W zeszły roku ona sprzedawała swoje ciuchy, torebki i biżuterię, bo nie miała za co kupić jedzenia. Mają jedną córkę, ale już dorosłą, mieszka w USA, czasem wyśle matce jakieś pieniądze, ale siedzi w kieszeni ojca i nie chce mu się narażać zbytnią hojnością wobec matki. On alimentów jej nie musi płacić, bo w sądzie nie udowodniła, że rozwód jest z jego winy. Ona, tak jak ja, nigdy nie pracowała, bo nie było jej wolno – żonom miliarderów, o ile nie są wyjadaczkami biznesowymi - w Polsce jest zaledwie kilka takich żon, które prowadzą z mężami ramię w ramię ich ogromne firmy – nie wypada pracować. Chyba że prowadzić jakąś fundację charytatywną, galerię sztuki, u tych biedniejszych milionerów ewentualnie wchodzi w grę własna marka kosmetyków, oczywiście ekologicznych, albo udawanie, że się projektuje modę. Ale ona do tego głowy nie miała. Jak córka była mała, to trochę ją doglądała, choć też miała sztab niań do tego. Niedawno skończyła pięćdziesiąt sześć lat i co ją czeka? Nie ma zawodu, doświadczenia, własnych pieniędzy, bo żony milionerów w większości żyją i bawią się za pieniądze męża. Myślą, że zawsze będą ich żonami i że zawsze będzie dolce vita. Szczerze mówiąc ja też tak myślę, dlatego siedzę cicho. Nie mam bogatych rodziców ani odłożonych pieniędzy za plecami męża. Wiem, że mąż uprawia seks z prostytutkami. Może nawet okresowo ma jakąś stałą kochankę, ale przymykam oko. Wiem, co się czai po drugiej stronie, ale ja nie chcę na nią przejść. Życie w bajce ma swoją cenę i ja tę cenę płacę, bo nie mam pojęcia, co bym miała ze sobą zrobić w rzeczywistości szarego Kowalskiego. Sonda Czy chciałbyś być milarderem?
uwuielbiam takie. ;p Czasami zadajemy sobie je z chłopakiem i jest na prawdę kupa śmiechu. :) Możesz "gdybać", puścić wodze fantazji.. pytać o rózne, wymyślone rzeczy. :) pytania nie muszą być tylko śmieszne. Mozesz wymyślić jakieś poważne. Dowolnie.